Wspomnienia Czesława Stańko
Wspomnienia Czesława Stańko (Czesław Stańko) podoficera z 57 pułku piechoty Armii Poznań, inwalidy wojennego odznaczonego wieloma odznaczeniami, człowieka wspaniałego i niezwykle prawego.
Wrzesień 1939 rok, wyruszamy z Poznania (57 Pułk Piechoty ze składu Armii Poznań) w kierunku Warszawy. Idziemy pieszo a cały nasz ekwipunek jest załadowany na wagony kolejowe. Przy sobie mamy karabiny i pakiety osobiste (opatrunki itp.). Dochodzimy do miejscowości Piątek niedaleko Sochaczewa, już wiemy że wagony z naszymi rzeczami zostały zbombardowane, więc zostaliśmy tylko z tym co mamy na sobie.
Tu toczą się najcięższe boje. W pierwszym rzucie nacierać miały 55 i 57 Pułk Piechoty jako grupa uderzeniowa. Termin natarcia całej grupy operacyjnej wyznaczono na szóstą po południu. Gdy podano sygnał do ataku, słońce już zachodziło. Cytat z relacji płk: "O godz. 18.00 na sygnał trąbki rusza natarcie. Jak okiem sięgnąć, na prawo i na lewo w dolinę Bzury wpływała piechota. Idą ochoczo i rzeźko, jakby wcale nie odbyli już prawie 300 km marszu na trasie Poznań - Kutno. Nad samą rzeką nieprzyjaciel stawił słaby opór. Południowy brzeg rzeki został szybko opanowany i oczyszczony." Raz Niemcy nas odpierają więc wycofujemy się, a raz my gonimy ich przedzierając się w kierunku Warszawy. Wówczas Niemcy szybko zaczeli kierować na pole bitwy coraz to nowe siły. Myjemy się w rzece Bzura, posilamy się u miejscowych chłopów i tam odpoczywamy. Mamy karabiny z bagnetami, ktorych najbardziej boją się Niemcy przy walce wręcz. Chowamy się w lesie i podczas nocy musimy owijać bagnety trawą gdyż w świetle księżyca świecą jak latarki. Podczas takich przepychanek gdy raz gonimy Niemców, a raz oni gonią nas, natrafiłem na rannego Niemca. Opatrzyłem go moim opatrunkiem osobistym za co on przedstawił mi się i bardzo podziękował. Był to początek wojny i jedna i druga strona zachowywała się humanitarnie.
Zdobyliśmy miejscowość Piątek, idziemy dalej i wiemy że będzie ciężko, dochodzimy do Bzury w Sochaczewie, tu toczą się najcięższe walki, rzeka jest czerwona od krwi. Chcemy dostać się do puszczy Kampinowskiej i stamtąd do Warszawy, ale niestety Niemcy zaciekle się bronią. Cytat: "Około godziny 10.30 rano 16 września niemieckie pułki uderzyły na stanowiska 57 pułku rozbijając jego lewe skrzydło". Jest dużo zabitych i rannych, ja również jestem ranny - zostałem postrzelony w nogę i gdy upadałam obok rozerwał się granat i odłamki strzaskały mi ramię. Zdziesiątkowany pułk wycofał się za Bzurę. Po skończonej bitwie leżałem ranny, a Niemcy chodzili po polu bitwy i zbierali lżej rannych, a tych ciężko - dobijali. Ja obawiałem się bo miałem przy sobie zdobyczny niemiecki pistolet, więc gdy podszedł do mnie Niemiec to pomyślałem że już po mnie, ale jednak nie, znieśli wszystkich rannych do gospodarstwa nad rzeką, tam wystawiona była wanna przy studni, gdzie mogliśmy się umyć i oczyścić rany.
Stamtąd zabrali nas do Gimnazjum w Sochaczewie gdzie zorganizowali szpital polowy. Leżeliśmy na podłodze na słomie w izbach szkolnych. Widok był okropny, wszędzie pełno jęczących rannych, okropny odór z krwawiących ran. Miejscowy ksiądz zorganizował nawet kaplicę, ołtarz mieścił się na korytarzu na parterze na oknie. Mogliśmy się modlić, ci co mieli tyle siły. Co jakiś czas był obchód lekarza z asystującymi Niemcami. Podczas takiej jednej wizyty podeszli do mnie i jeden z Niemców tak bardzo przypatrywał mnie się - pomyślałem już po mnie, ale on zapytał mnie, czy go pamiętam, ja odrzekłem że owszem udzieliłem pewnemu rannemu Niemcowi pomocy i oddałem mu swój opatrunek osobisty, a on odrzekł: " chłopie to jestem ja" i zaraz kazał lekarzowi opatrzeć mi rany, gdzie już był bardzo zaawansowany stan zapalny, zagnieździły się robaki. Wzieli mnie na pierwsze piętro i tam na stole od pingponga lekarz oczyścił rany, bez żadnego znieczulenia ale niestety nie mógł (nie było na to warunków) usunąć tkwiące w ramieniu odłamki, które pozostały w moim organiźmie do końca mojego życia. Leżałem w tym szpitalu polowym do połowy listopada. Opiekowali się nami miejscowi ludzie. Pewna nauczycielka przyniosła mi ubranie swojego nieżyjącego męża, w które ubrałem się po wypisaniu ze szpitala. Za sprawą tego Niemca, otrzymałem w listopadzie wypis po niemiecku, zwolniający mnie ze szpitala. Niestety nie miałem butów, więc w listopadzie wyszedłem ze szpitala w laczkach. Próbowałem dostać się jakoś do domu, ale pociąg jechał tylko do Łodzi dalej szyny były zbombardowane, więc do Poznania dotarłem pieszo śpiąc w oborach stajniach i rowach.
***
Wspomnienie mojego ojca spisałam (tyle ile pamiętam) po tym gdy w czerwcu 1995 r. zorganizowaliśmy wyjazd szlakiem jego walki. Odwiedziliśmy miejscowość Piątek, Sobota, później udaliśmy się w kierunku Sochaczewa gdzie podczas jazdy boczną drogą Tatuś rozpoznał pola na których toczyły się walki. Później w Sochaczewie po wielkich poszukiwaniach znaleźliśmy gimnazjum w ktorym mieścił się szpital polowy. Budynek został zewnętrznie rozbudowany, ale po wejściu do środka wzruszony Tatuś rozpoznał korytarz gdzie był ołtarz oraz salę w której leżał. Później zwiedziliśmy muzeum w Sochaczewie, gdzie również wzruszył się widząc tyle pamiątek z walk pod Sochaczewem, rozpoznał również legitymację swojego dowódcy. Na cmentarzu w Sochaczewie modlił się przy bardzo licznych grobach swoich towarzyszy niedoli. Nie zapomnę nigdy wyrazu twarzy i wzruszenie jakie towarzyszyło mu gdy znaleźliśmy dawny szpital, gdzie spędził ponad dwa miesiące leżąc ranny. Czuł wielką potrzebę wyrzucenia z siebie tych przykrych wspomnień, gdyż opowiadał to nam i przypadkowym osobom, które wpuściły nas w szkole do izby pamięci mieszczącej się na piętrze w sali gdzie był operowany podczas wojny. Opowiadał to czego wcześniej nigdy nie słyszałam. Udaliśmy się w dalszą drogę do Warszawy, ale Tatuś już zamilkł i przez dwa dni które spędziliśmy w Warszawie prawie się nie odzywał. Bardzo cieszył się na ten wyjazd, ale widocznie wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą.
Henryka Czyżewska
|