 |
Recenzja książki "Porucznicy 1939" Tomasza Stężały
Nie wiem, jak zacząć tę recenzję. Hmmm... może tak: już dawno nie miałem okazji czytać tak żenującego i dramatycznie nudnego gniota, jak "Porucznicy 1939" Tomasza Stężały. Tak. To chyba wystarczy na wstęp.
Ale zacznijmy od początku. Dostałem do recenzji wspomnianą wyżej książkę. Przyznam, że do lektury każdej podchodzę z założeniem, że jest co najmniej dobra. No więc otwieram "Poruczników" i czytam. Autor postanowił w książce przedstawić losy oficerów trzech armii: polskiej, niemieckiej i radzieckiej w latach 1938-1940. Czyli całkiem obiecująco zapowiadająca się lektura. Żeby fabuła nabrała trochę dynamizmu, autor ciągle zmienia miejsca akcji. Słuszny pomysł, jeśli chce czytelnikowi pokazać historię trzech osób w tym samym czasie. Zatem siadam i czytam. Historia zaczyna się w 1938 roku, gdy dwóch młodych niemieckich oficerów poznaje swoje przyszłe żony. Ich znajomość się rozwija, później poznaję rodzinę polskiego oficera i ich życie codzienne. Jest miło i sympatycznie, ale po pewnym czasie zaczyna się robić trochę nudno. Czytam i czytam, ale mam wrażenie, że jakoś akcja się w ogóle nie rozwija. Autor cały czas rzuca mnie z niemieckiego Elbląga do polskiego Różana, a potem do Leningradu. Tyle, że z tej ciągłej zmiany miejsca zupełnie nic nie wynika. Wręcz przeciwnie. Akcja stoi w miejscu, a autor ciągle zajmuje się opisem zbędnych szczegółów. Z czasem zaczyna to już poważnie denerwować, bo cała lektura sprowadza się już tylko do opisów typu wieczorek towarzyskich u cioci Hildy z Prus. Tak więc z jednego miejsca akcji przeskakujemy do następnego, gdzie na okrągło powtarzają się dialogi typu: "Wie pani co, pani Irenko? A pomyślałam sobie, że może oprócz konfitury różanej przygotować trochę ciasteczek z galaretką z czarnej porzeczki. Jest dość gęsta, a nowy smak na pewno...." (s. 83). Przenosimy się za autorem w inne miejsce, ale tam wcale nie jest lepiej, bo: "Michał Ostrowski z namaszczeniem wziął do rąk Biblię i odczytał z niej fragment o narodzeniu Chrystusa. Przełamali się opłatkiem i ruszyli wokół stołu, by życzyć sobie wszystkiego najlepszego. Wandzia wraz ze swoim stryjecznym bratem Andrzejem weszli pod stół i zaczęli rozważać niezwykle ważny problem prezentów. Dziadek Michał chciwie chłonął widok swojej rozpromienionej rodziny, jakby przeczuwał, że więcej nic tak radosnego nie zobaczy." (s. 91). Sto stron dalej niemal identyczna sytuacja: "Wyszedłszy zza zasłony krzewów, ujrzał sielankową scenę. Porucznik Gerlach oczywiście adorował Stasię, Bronika (tak w oryginale) gwarzyła z jedną z majorowych, a dzieci szalały na huśtawce. Przez chwilę z przyjemnością przyglądał się tej scenie, jakby miał przeczucie, że już nigdy czegoś takiego nie zobaczy." (s. 206). Jest tak słodko, że aż mdło i tylko brakuje tutaj melodii z reklamy czekolady "Merci". Taki bajkowo-różowy świat ciągnie się przez kolejne strony co czytelnika coraz bardziej męczy, bo wie co się stanie na kolejnych stronach. A nie stanie się kompletnie nic. Chyba, że za "akcję" uznać typową dla całej książki scenę, w której "podwiędnięte kwiatki wylądowały w małym dzbanuszku,a Fred obserwując krzątającą się gosposię zaczął opowiadać o swojej służbie. Do herbaty doszła konfitura za czarnej porzeczki..." (s.130). Później jest już coraz gorzej. Autor stworzył sobie cukierkowo-pastelowy świat i osadził w nim porażająco drętwe postacie. Papierowi bohaterowie prowadzą drewniane dialogi: "(...) rozkładajcie się Karolu. Nagrzej się trochę, a potem może zdecydujesz się na próbę kąpieli w Narwi" (s. 179). Wszystkie postacie w książce są niemal identyczne. Żadna się nie wyróżnia, wszystkim brakuje jakichkolwiek indywidualnych cech charakteru, które pozwalałaby je od siebie odróżnić. Mężczyźni są nijacy, a kobiety infantylne: "kilkoro innych ludzi (.) klęło głośno, więc mimowolnie również rzuciła za odjeżdżającym samochodem brzydkie słowo." (s. 388), albo: "Stasia w szkole zawsze miała piątki z niemieckiego." (s. 392) To w połączeniu z zupełnym brakiem akcji powoduje, że tej książki się nie czyta. Przez nią się mozolnie brnie.
Ponieważ to "dzieło" nosi w tytule datę 1939, jest więc i wojna. Pierwsze strzały padają na...... 250 stronie! I proszę nie pytaj mnie Czytelniku, jak ta wojna wygląda według Tomasza Stężały. Chociaż mogę chyba zacytować fragment o okropieństwach wojny: "Ordynans nalał mu do miski czystej wody, kiedy zmywał z siebie krew Alfreda. Ostatnia para czystych spodni i ostatnie czyste skarpety. Nie ma szans, żeby Alfred przeżył..." (s. 399). Wiadomo, życie jest krótkie, a wojna to piekło.
Przygotowując się do pisania tej recenzji, wybrałem dla Ciebie drogi Czytelniku kilka cytatów tego grafomańskiego dna. Pominąłem literówki i błędy językowe, bo te pojawiają się często. Tak więc, ogłaszam nominacje na najgorszy tekst z bubla roku 2011:
1. "Przez chwilę oślepiony ciemnością stał, ciężko dysząc." s. 418,
2. "Edwin zaskoczony stał przez chwilę, racząc swojego przełożonego widokiem wnętrza poobijanej jamy ustnej." s. 443,
3. "Jeździec cmoknął na konia i ruszył galopem dalej." s. 396,
4. "Nie, męstwa im nie zbywało." Chodzi o "nie brakowało." s. 340,
5. "Gorączkowo starał się przypomnieć, ale jego myśli przelatywały przez mleczne przestrzenie pamięci, nie znajdując żadnej informacji." s. 325,
6. "Joachim, nie zważając na bzykające kule, wychylił się z okopu." s. 277,
7. "Dymiący pojazd coraz mocniej wyraźnie zwalniał, zwróciwszy uwagę dwóch pozostałych czołgów na nowe niebezpieczeństwo." s. 275,
8. " (.) przy tej szybkości nie ma szansy na celne otwarcie ognia do ludzi w zielonych mundurach, którzy migali mu między chałupami." s. 272,
9. "W świetle słońca, które zbliżało się do kresu swojej dziennej drogi..." To słońce ma swoją "nocną" drogę? s. 260,
10. "Major Fanslau uśmiechnął się. Nieco zmienił pozycję, pozwalając słońcu na dotarcie do zacienionych obszarów swojego ciała."
Na koniec jeszcze tylko jedna uwaga. Przeczytaj Czytelniku poniższe fragmenty "dzieła". Scena w pociągu: "Edwin zdążył w ostatnim ułamku sekundy ściągnąć swoje garniturowe spodnie i wystawić pośladki w stronę cuchnącej misy, gdy zwieracze z głośnym pierdnięciem zwiotczały a cuchnąca struga opuściła jego ciało. (.) Czyżbym nie wytarł się porządnie?" (s.118). Następnie: "Wiosna w mieście była w pełni rozkwitu, zapach kwiatów i świeżo koszonej trawy mieszała się z zapachem końskiego łajna." (s. 178). Najwyraźniej autor ma jakiś poważny problem, albo kompleksy, bo: "Po chwili głośno pierdnął i aż skrzywił się ze smrodu." I nie, nie są to zdania wyrwane z kontekstu, bo żądnego kontekstu tam nie ma! Problemy gastryczne bohaterów to wyłącznie sztuka dla sztuki (a raczej żenada dla żenady). Może zdaniem autora miało to być śmieszne? "Obaj opuścili głowy, udając, że wpatrują się w piach drogi. Nagłe głośne pierdnięcie poruszyło Niemca, który wyzywając nacisnął mocniej pedały i odjechał na bok. (.) Ty jesteś oficerem broni chemicznej...- rzucił Bolesław kierunku (tak w oryginale) Ciałowicza. (.) Ten skinął głową i jakby dla potwierdzenia grzmotnął przeciągle. Wyraz ulgi na jego twarzy zmienił się w zdumienie...." (s. 414). To już nie jest żałosne. To jest po prostu przykre. Dlaczego więc o tym piszę? A dlatego, że autor tych słów jest nauczycielem. Tak Czytelniku, być może Tomasz Stężała uczy także Twoje dziecko!
Już na koniec. Książka jest promowana w taki sposób: "Porucznicy 1939 wpisują się w kanon bestsellerowych powieści wojennych Svena Hassela i Hansa Helmuta Kirsta." To już jest bezczelne i ordynarne kłamstwo i świadome wprowadzanie czytelnika w błąd! Ten gniot obok bestsellerów nawet nie leżał. W moim Empiku zajmuje miejsce na najniższej półce, czyli tam, gdzie powinien.
Adam Stohnij
|