A jednak dywersja?
Rozmowa z prof.
dr. hab. KAROLEM MARIANEM POSPIESZALSKIM z Poznania,
prawnikiem i historykiem, badaczem dziejów dywersji
niemieckiej w Polsce
- Panie profesorze, praktycznie
wszyscy historycy niemieccy, a także niektórzy
polscy jak prof. Włodzimierz Jastrzębski z Akademii
Bydgoskiej kwestionują fakt dywersji niemieckiej
3 września 1939 r. w Bydgoszczy. Była czy nie?
- Twierdzę z całą pewnością, że
dywersja miała miejsce.
- Mimo że nie odnaleziono
dotąd potwierdzających ją dokumentów?
- Ależ takich dokumentów jest mnóstwo.
Nie dotyczą one, co prawda, dokładnie akcji bydgoskiej,
ale wynika z nich, że musiała mieć miejsce. Gdyby
jej nie było, byłoby to absolutnie niezgodne z
logiką. Istnieją ponadto zazębiające się poszlaki,
które wyraźnie wskazują na służbę bezpieczeństwa
Rzeszy jako inicjatora i organizatora dywersji.
- Jakie to są dokumenty?
- Przede wszystkim plan 180 zamachów
agentów SD na mienie niemieckie w Polsce w ostatnich
dniach sierpnia 1939, niezwykle podobnych do bydgoskiej
dywersji, przypadkowo znaleziony pod koniec lat
czterdziestych przez berlińskiego adwokata Aloisa
Gluglę i przekazany Edmundowi Osmańczykowi. Plan
ten przewidywał w Bydgoszczy zamachy na siedziby
dwóch partii politycznych, niemieckie biuro paszportowe,
ekspozyturę konsulatu, prywatne niemieckie szkoły
i niemiecki teatr. Wszystko to miało zostać przypisane
Polakom. Akcja nie została jednak wykonana. Może
obawiano się, że polska policja wykryje sprawców,
albo że rozmiary zamachów wzbudzą zbyt wielkie
podejrzenia?
- Inne dokumenty?
- To instrukcje dla wkraczających
wojsk, w których mowa o istnieniu na terytorium
Polski grup dywersyjnych. To także pisma między
kierownictwem SD w Berlinie i dowódcą tej służby
w Królewcu w sprawie odszkodowań dla zaangażowanych
w dywersję volksdeutschów. To fakt wypłacania
przez Lebensborn, organizację powołaną do opieki
nad niezamężnymi niemieckimi matkami i ich rasowymi
dziećmi zasiłków dla kobiet, których mężowie byli
"ofiarami bydgoskiej krwawej niedzieli",
a nie mieszkały wcale w Bydgoszczy, a w Gdańsku
czy w dawnych granicach Rzeszy. Wystarczy?
- Nie dla wszystkich, panie
profesorze.
- To idźmy dalej. Bezsporne jest
istnienie przynajmniej jednej jednostki tajnej
Sonderkommando Rottler-Kuehl, działającej w Polsce
już na samym początku września, powołanej do atakowania
wojska polskiego. W raporcie gdańskiego konsula
Kuechlera z 19 sierpnia 1939 volksdeutsch Erich
Brueschke podaje, że został wyszkolony przez gestapo
w Gdańsku, by wykonać zamachy bombowe w Wąbrzeźnie
i Dębowej Łące.
Ze wspomnień Jana Karskiego i materiałów zebranych
przez Czesława Łuczaka wynika, że w wielu miastach
polskich w 1939 r. strzelano do wycofującego się
wojska. Ponadto odnaleziono w Militaer-Archiv
we Fryburgu Bryzgowijskim plany dywersyjne wrocławskiej
Abwehry, organizującej akcje w zachodniej, centralnej
i południowej Polsce. Miała ona do dyspozycji
10 tys. dywersantów. Za działalność dywersyjną
w Bydgoszczy i okolicach odpowiadała natomiast
albo Abwehra w Królewcu, albo SD w Gdańsku. W
planie wrocławskim z 30 czerwca 1939 figurują
rubryki "Bromberg" i "Graudenz",
z tym że bydgoska jest pusta.
W kolejnym planie, sporządzonym miesiąc później,
obydwa miasta już nie figurują. Znaczyć to może
tylko to, że wrocławski oddział wycofał się z
tego terenu, bo dywersją zajął się inny organizator.
Natomiast obszerny plan sabotaży zakładających
zniszczenie połączeń komunikacyjnych i elektrowni
zawiera wzmiankę o elektrowni bydgoskiej.
- Prof. Jastrzębski wspomina
o tym, dodając, że elektrowni nic się nie stało,
co ma być argumentem za odstąpieniem przez Niemców
od tych planów.
- A odstąpili? Moim zdaniem nie.
Plan nie przewidywał zniszczenia czy wysadzenia
elektrowni, tylko jej unieruchomienie. To niech
pan teraz porówna fragment zamieszczonych w zbiorze
Edwarda Serwańskiego zeznań majora Albrychta,
który wieczorem 3 września wspominał o braku światła
w mieście. Może właśnie to był efekt działań dywersantów?
- Dlaczego uważa pan, że
organizatorem był Główny Urząd Bezpieczeństwa
Rzeszy?
- Gdyby dywersja bydgoska była
dziełem Wehrmachtu, istniałyby ślady współdziałania
między armią i jej agentami na froncie. W grę
wchodzi zatem RSHA, organizowanie prowokacji należało
do jego zadań, a szereg jego poczynań był w swym
charakterze zbliżony do dywersji bydgoskiej.
- Niemcy przechowują w
archiwum w Koblencji kilkaset zeznań byłych mieszkańców
Bydgoszczy. Mają one potwierdzać, że dywersji
nie było.
- Prócz zeznań zbieranych pod koniec
lat pięćdziesiątych przez ziomkostwo, są też dwa
tomy ze zbioru "Wehrmachtsuntersuchungstelle",
gdzie pomieszczono protokoły zeznań świadków przesłuchanych
przez sędziów wojskowych w Bydgoszczy od 9 do
13 września 1939, przechowywane we Freiburgu.
Faktycznie, relacjonujący twierdzą, że żołnierze
polscy pytali ich, kto strzelał. Oni oświadczali,
że nie to nie oni. I to na tej podstawie mamy
kwestionować, że ktoś w ogóle strzelał? Świadkowie
nie zaprzeczali, że w ogóle ktoś strzelał, tylko
że to nie oni strzelali! A w sprawozdaniu z 1940
r. sędzia posunął się nawet do stwierdzenia, że
"Aby żołnierzy doprowadzić do szału wobec
volksdeutschów, ich dowódcy kazali swoim podwładnym
albo innym osobom, które stały z nimi w zmowie,
oddawać strzały, by wywołać wrażenie, że pochodziły
od volksdeutschów". A zatem przyznał, że
strzelano do wojska! W dziesiątkach zeznań przechowywanych
w Koblencji też znaleźć można wzmianki o strzelaninie,
niekiedy nawet gwałtownej.
- Strona niemiecka zarzuca
nam brak wiarygodnych zeznań świadków. Większość
opublikowanych w zbiorze prof. Serwańskiego pochodzi
z lat 1959-61. Co się stało z wcześniejszymi zeznaniami
48 świadków, składanymi tuż po wojnie?
- Niestety, zaginęły. Stało się
to prawdopodobnie w 1946 r. w drodze na proces
norymberski. Odnaleziono za to po latach ich odpisy,
ale nie wszystkie. Zaginęły zresztą nie tylko
one. Także dokumenty otrzymane przez Osmańczyka.
Zostało z nich dosłownie kilka kartek...
Mamy jednak nie tylko te zeznania. Nie zauważono
jak dotąd np. wspomnień znanego lekarza bydgoskiego
Władysława Czarnowskiego, któremu dwaj niemieccy
szoferzy pogotowia ratunkowego, z którymi jeździł
w listopadzie 1939 do chorych opowiadali o swoim
dywersyjnym szkoleniu w Reichu na kilka miesięcy
przed wybuchem wojny, skąd wrócili w końcu sierpnia
via Gdańsk.
- Tymczasem wielu Niemców
wychowało się na wydanej w 1940 r. W 150-tysięcznym
nakładzie książeczce Edwina Dwingera "Der
Tod in Polen".
- To był naprawdę znany i doskonały
niemiecki pisarz, sławę zyskał powieścią "Armia
za kolczastymi drutami", napisaną na podstawie
wspomnień z pobytu w obozie jenieckim w Rosji
w latach pierwszej wojny.
"Der Tod in Polen" to naprawdę straszna
książka, napisana na zamówienie Goebbelsa. Dwinger
twierdził w niej, że naród polski ze względu na
swą zbrodniczość zasługuje na zagładę. Ale, ale.
W innej książce, "12 rozmów", wydanej
w 1966 r., Dwinger wyznał, że o tym, jak doszło
do krwawej niedzieli "dowiedziałem się
dopiero po niewczasie, po ukazaniu się książki.
Kontrwywiad SS już przed wybuchem wojny przerzucił
swoich ludzi do Polski, aby w polskim przebraniu
uprawiali sabotaż. O wywołanie eksplozji, o strzały
do maszerującego wojska (...) podejrzewano z natury
rzeczy volksdeutschów (...) Oburzenie obróciło
się przeciwko nim, to jest jedna z tajemnic bydgoskiej
krwawej niedzieli. Za tych przez nas nasłanych
sabotażystów musiało umrzeć 3000 Niemców.
- Niemcy twierdzą, że polscy
świadkowie kłamią albo opowiadają niestworzone
rzeczy...
- A niemieccy? Jeśli zajrzymy w
zeznania złożone w Koblencji, znajdziemy tam takie
wzmianki jak u Waldemara Marquardta "Polacy
postawili strzelców na dachach swoich domów, kolejarzy
i uczniów gimnazjalnych, którzy kryli się za kominami
i od czasu do czasu strzelali", Marthy
Grabau "Było kilku specjalnie z Kongresówki
przywiezionych Polaków, którzy z okien w dachu
i strychów oddawali strzały na postrach",
Sophie Fechner "Z trzypiętrowego domu
przy ul. Promenada oddano wprawdzie kilka strzałów,
gdy Polacy przemaszerowali, ale wiem, że chodziło
tutaj o prowokację polskich łobuzów, którzy strzelali
bez amunicji, aby wojsko sądziło, że to Niemcy
strzelają", Kaethe Finger "Na
wysokich drzewach przy śluzach siedzieli młodociani
Polacy uzbrojeni w rewolwery i strzelali w dziedziniec
policyjny", Erwina Ditschkowskiego "Polska
straż obywatelska i młodzi strzelcy wchodzili
do domów, w których mieszkali Niemcy i stamtąd
strzelali z okien".
Charakterystyczny jest sposób myślenia Elfriede
Weyrich, która widziała, że strzelano z kościoła
ewangelickiego na Szwederowie, ale "jest
wykluczone, by mogli to być Niemcy (...) Z naszej
ewangelickiej gminy nie odważyłby się nikt strzelać
do Polaków".
- Po co to Niemcom była
ta dywersja, z wojskowego punktu widzenia skazana
na klęskę?
- To była celowa prowokacja, aby
skłonić Polaków do kontrakcji. Niemcom potrzebne
były ofiary. "Polskie mordy" na volksdeutschach
usprawiedliwiać miały straszliwe represje wobec
ludności polskiej. Eksterminacja Polaków została
zaplanowana na tak olbrzymią skalę, że trzeba
było stworzyć ku temu istotną przyczynę. Aby eksterminację
przedstawić niemieckiemu społeczeństwu jako odwet
za polską zbrodnię. Znamienne, że w tajnych okólnikach
o takim jej pojmowaniu nie było mowy. Moim zdaniem
właśnie to, co nastąpiło po zdławieniu dywersji,
stanowi dowód, że była ona zaplanowanym z góry
dziełem. Legenda o tysiącach zamordowanych Niemcach
miała usprawiedliwiać to, co już się stało i podniecać
do dalszych mordów.
Wywiad ukazał się na łamach
Expressu Bydgoskiego, autorem jest Krzysztof Błażejewski.
|